0
Duchowość Miłość Pasja Podróże

GÓRSKA MAGIA I ZWIERZĘTA MOCY

… to niemożliwe… zbiegi okoliczności się zdarzają owszem, ale takie nagromadzenie „przypadków” wydaje mi się być po prostu magią, znakami, na które warto zwrócić uwagę… –  a Ty co o tym sądzisz? – spoglądam na Janka pełna emocji. Też to czuję. Naprawdę. – Musicie wiedzieć, że słowa mojego męża bywają na wagę złota. Jest konkretny i mówi to, co myśli. Oboje czujemy gęsią skórkę. Wiemy, że nie ma potrzeby, żeby zamykać się na to, co niewidoczne… ale wyczuwalne. Podążamy dalej w kierunku położonego w samym sercu lasu górskiego hoteliku. Stopy mamy obolałe i zmęczone, ale nasze serca biją miarowym, spokojnym rytmem. Czujemy, że wszechświat to dobre miejsce, w którym możemy odkrywać kolejne kroki naszego życia z zaufaniem. Bo wszystko jest tak, jak ma być.

Szpindlerowy Młyn

Miniony weekend, a właściwie 2,5 dnia ja i mój mąż spędziliśmy na górskich szlakach. Życie jakoś tak nas prowadzi, że w okolicach rocznicy ślubu czyli w lipcu – lądujemy w górach na kilka dni. Tym razem padło na Szpindlerowy Młyn, czyli klimatyczne miasteczko w Czechach, które jest bazą wypadową w Karkonosze. Mieliśmy dwa pełne dni na intensywne, długie wycieczkowanie i pół niedzieli na krótszą wędrówkę (która okazała się całkiem długa ;)).

Mieszkaliśmy w skromnym hotelu, który miał jedną ogromną ZALETĘ i jedną małą WADĘ. Żeby było zabawniej zaleta i wada była dokładnie ta sama  – POŁOŻENIE. Hotel Horni Pramen mieści się około kilometr wzwyż od centrum miasteczka. Jest przepięknie położony, widok z balkonu czy tarasu, na którym jadaliśmy śniadania zachwycał… Za każdym razem popijając herbatę i spoglądając przed siebie – starałam się zapisywać w sercu ten widok na góry. Również cudownie było przechodzić przez MAGICZNY las (cierpliwości..w dalszej części tekstu opowiem o nim więcej…), który prowadził bezpośrednio do hotelu po całym dniu wędrowania. Wada? Po wymagających wyprawach nasze stopy i łydki błagały o odpoczynek, a stopień nachylenia ścieżki prowadzącej do hotelu był mówiąc delikatnie DUŻY 😉

 

Dzień pierwszy

Pierwszego dnia postanowiliśmy zrealizować marzenie, które tak naprawdę towarzyszyło nam od dawna – wybraliśmy się do miejsca, które w dzieciństwie zachwyciło Janka i bardzo chciał tam wrócić – na Śnieżne Kotły. Karkonosze odwiedzaliśmy razem już wielokrotnie, ale zawsze zatrzymywaliśmy się w Karpaczu, a zatem robiliśmy wówczas tradycyjne wypady na Śnieżkę, do Strzechy Akademickiej, do Samotni, zdarzyło nam się też dotrzeć do Pielgrzymów i Słonecznika. Jednak z Karpacza do Śnieżnych Kotłów – nie było nam za bardzo po drodze. Tym razem mieliśmy przejść góry od innej strony i podziwiać je z nowej perspektywy.

Ze Szpindlerowego Młyna w kilka minut można podjechać autobusem do punktu wypadowego idealnego na naszą trasę. Tak właśnie zrobiliśmy – dojechaliśmy do uroczego miejsca, w którym łączą się Polska i Czechy – po polskiej stronie położone jest schronisko Odrodzenie, a po czeskiej Szpindlerowa Bouda. Stamtąd pomaszerowaliśmy w stronę Śnieżnych Kotłów – po czesku wdzięczna nazwa śnieżne jamy. Pogoda dopisywała i słońce pięknie grzało (może nawet odrobinę za bardzo – pisząc te słowa drapię się po nosie, z którego zeszła mi skóra).

Podczas marszu w kierunku Śnieżnych Kotłów zrobiliśmy sobie dwie przerwy na herbatkę z termosu – dla mnie taka herbata ma wymiar niemal mistyczny. Jeżeli chodzicie po górach to pewnie wiecie co mam na myśli… Są to te chwile, których nie można kupić, które nie są porównywalne z niczym. Siadasz na kamieniu, GAPISZ SIĘ PRZED SIEBIE i ZACHWYCASZ. Górami. Naturą. Twój oddech powoli wraca do siebie po wymagającym podejściu. I dalej się zachwycasz. Bliską osobą, która czuje dokładnie to samo co Ty i nie musi nic mówić, bo czytacie to ze swoich spojrzeń i uśmiechów. Po prostu OBECNOŚĆ. Jeżeli do kogoś nie przemawia mindfulness (uważność) , bo nie ufa takim „modnym” terminom, a kocha BYĆ w górach… to prawdopodobnie praktykuje mindfulness… Obecność, czucie, brak ocen. Całkowita koncentracja na tym co TU I TERAZ. Smak herbaty, która właśnie prosto z termosu, który nosisz na swoich plecach, smakuje najlepiej. Radość z obecności. Wdzięczność swoim nogom, które zaprowadziły Cię po raz kolejny tu, gdzie chcesz…

Dotarliśmy do Śnieżnych Kotłów – cudne miejsce!

Później pomaszerowaliśmy w kierunku Łabskiej Boudy po czeskiej stronie gór (chcę być szczera – było to najbrzydsze, najmniej klimatyczne schronisko w jakim zdarzyło nam się jeść obiad – za to knedliczki były całkiem dobre ;)). Następnie dreptaliśmy dalej szlakiem mijając kolejno Martinovą Boudę (bardzo ładne miejsce) i Medvedi Boudę. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do naszej miejscowości Szpindlerowy Młyn – przeszliśmy łącznie około 26 km.

 

Docierając do naszego hotelu przechodziliśmy przez wspomniany wcześniej MAGICZNY LAS – w którym na ścieżce stanął jelonek. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego (podczas całego pobytu w górach spotkaliśmy też sporo innych zwierząt ;)) gdyby nie fakt, że młody jeleń stanął na środku ścieżki i patrzył nam prosto w oczy. Zbliżaliśmy się spokojnie swoim tempem – CZUJĄC, że to znak.

Wiem, że teraz niektórzy Czytelnicy przerywają czytanie („toż to jakieś bujdy na resorach” ;)) od razu powiem, że nie mam Wam tego za złe – kiedyś też bardzo sceptycznie podchodziłam do wszelkich „znaków”, ale trochę w tej kwestii się pozmieniało. Ci, którzy dalej czytają pewnie podobnie jak ja czują, że coś jest na rzeczy. Dla mnie słuchanie głosu serca to także wiara w instynkt, w intuicję, w prowadzenie… w to, że Wszechświat nas wspiera i prowadzi jeśli akurat tego potrzebujemy i wyślemy w przestrzeń intencję, prośbę o wsparcie etc. Chodzi o to, by mieć oczy i uszy szeroko otwarte, zachować uważność – a wówczas pojawia się SYNCHRONICZNOŚĆ, różne sytuacje i zdarzenia, które mogą być dla nas inspiracją i wsparciem, wskazówką. Nie chodzi o to, że mamy siedzieć przez cały dzień i czekać na wskazówki. Pięknie możemy natomiast połączyć życie w swojej mocy z życiem, w którym jest miejsce na odrobinę magii.

Jeleń stał na naszej ścieżce, łagodnie wpatrywał się w nasze oczy i czekał… Kiedy zbliżyliśmy się na odległość około dwóch metrów – SPOKOJNIE zszedł ze ścieżki i odszedł kilka metrów w głąb lasu, ale wciąż był w zasięgu naszego wzroku (podkreślam SPOKOJNIE, bo dla mnie i Janka to naprawdę było niespotykane… mimo, że w naszym pod poznańskim lesie sarny spotykamy bardzo często to jednak zachowują się one inaczej i nie pozwalają podejść do siebie na tak niewielką odległość).

W prologu, który za chwilę przeczytasz dowiesz się więcej na temat ZWIERZĄT MOCY. Teraz natomiast posłuchaj więcej o symbolice jelenia…

Jak przeczytamy na blogu Świat według Bafki:

„Pojawiając się w naszym życiu, jeleń jako zwierzę mocy przynosi nam dynamikę łagodności i dużo witalności. Dodaje nam w ten sposób ODWAGI do tego, byśmy zupełnie naturalnie kroczyli swoją drogą, słuchając swego wewnętrznego głosu, swojego serca. Jeleń nie musi nas więc prowadzić, czy nami przewodzić. Kroczy jedynie gdzieś w pobliżu nas i swoją obecnością pomaga nam łagodnie przezwyciężać wszelkie przeszkody. Pokazuje nam, jak najlepiej poradzić sobie z ciemną stroną życia i pomaga zrozumieć uczucia, zarówno nasze własne, jak i innych. Uczy nas, że dzięki miłości i wyrozumiałości, możemy wyjść zwycięsko z wielu trudnych sytuacji życiowych. Nakierowuje przy okazji nasz wzrok na piękno otaczającego nas świata, a tym samym na piękno w nas samych. Jeleń nie musi nam wskazywać kierunku, bowiem towarzyszy tym z nas, którzy kierunek owy już znają. Motywuje nas jednak do jeszcze większego zaufania własnej intuicji, własnej mądrości, własnej duszy. One są naszym najlepszym przewodnikiem.”

Zatem jeleń… przypomniał mi o tym, że MOGĘ JESZCZE MOCNIEJ ZAUFAĆ MOJEJ INTUICJI, GŁOSOWI SERCA.

Jeleń jako zwierzę mocy ma znacznie szerszą symbolikę – nie będę się teraz w ten temat zagłębiać, ale jeśli ktoś chciałby poczytać – zachęcam do poszperania w internecie. Wiem jednak, że zarówno mój Janek, jak i ja – znaleźliśmy w tym spotkaniu pewne wskazówki dla siebie…

Prolog, czyli skąd u mnie temat zwierząt mocy

Ostatnio Monika z bloga Swój Czas pisała o zwierzętach mocy. Monika już kiedyś wspominała mi coś w tym temacie, ale widocznie to nie był dla mnie odpowiedni moment… Wszystko ma swój czas 😉 Tym razem poczułam impuls i po przeczytaniu wpisu – zaczęłam szperać i szukać informacji na ten temat.

Jak przeczytamy na blogu Akademia Ducha:

„Zwierzęta mocy wywodzą się z szamańskich tradycji rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Dzieciom zaraz po narodzinach dobierano zwierzęcego przewodnika. Potem, na portretach dorosły już Indianin przedstawiany był w towarzystwie swoich zwierząt. Czasem w swoim imieniu nosił nazwę jednego z nich. Nie musimy jednak mieć indiańskich korzeni, by móc skorzystać z pomocy zwierząt totemicznych (…) Zwierzęta mocy można spotkać zarówno podczas medytacji, w stanie wizyjnym podczas rytuałów jak i na planie materii (…) Może ono przyjść do nas we śnie, podczas masażu czy sesji jogi. Albo w materii podczas zwykłych codziennych obowiązków. Grunt to być świadomym i uważnym na pewne znaki”.

Tego samego dnia, w którym zainteresował mnie temat zwierząt mocy – doświadczyłam trudnej dla mnie sytuacji. Nie chcę nazywać jej problemem, ale słowo wyzwanie również nie do końca mi tutaj pasuje. Po prostu trudna sytuacja, z którą muszę się zmierzyć. Po trudnej dla mnie informacji czułam i wiedziałam, że wszystko jest po coś i że dam sobie radę, ale równocześnie potrzebowałam znaku, wskazówki, wsparcia. Wysłałam w przestrzeń intencję z prośbą o znak – zrobiłam to całkowicie świadomie  – puściłam w przestrzeń myśl, że proszę o ZNAK w kontekście tej sytuacji jak dalej działać.

Na odpowiedź od Wszechświata nie musiałam długo czekać. Po około pół godzinie dotarłam do „przypadkowej” kawiarni w Warszawie, w której spędzałam ten dzień. Miała spędzić tam „okienko” w ciągu dnia. Zamówiłam kawę i kiedy pani baristka podała mi gotowy napój… rozdziawiłam usta, bo inaczej nie można tego określić. Na mojej kawie widniała… SOWA. Dopiero co zainteresował mnie temat zwierząt mocy, dopiero co poprosiłam Wszechświat o znak w kontekście mojej sytuacji – i oto na mojej kawie patrzy na mnie urocza sowa. Zapytałam panią baristkę o to cóż to za uroczy ptaszek „Sowa, dopiero się uczę, ale to sowa”… Nie wiem jak Wy, ale ja nigdy wcześniej nie spotkałam się z tego typu malowidłem na kawie 😀 Zawsze były to kwiatki, czy serduszka. Tym razem sowa pokazała mi się po raz pierwszy, ale nie ostatni w ciągu kilku dni…

Tego dnia popołudniu pojechaliśmy w góry.

Kolejnego dnia spotkaliśmy w magicznym lesie jelenia. A później…

 

Dzień drugi

Dzień drugi wędrowania rozpoczęliśmy od wymagającej wspinaczki czerwonym szlakiem w kierunku Kozich Grzbietów (Kozi Hrbety), aby później przejść do klimatycznego schroniska Lucni Bouda. W schronisku warto zatrzymać się i spróbować lokalnego piwa Parohac. Mimo, że nie przepadam za piwem i nawet nie byłam w stanie w pamięci przywołać ostatniego razu kiedy piłam ten trunek – to tutaj skusiliśmy się i wypiliśmy z Jankiem piwo Parohac na spółę 😉 Piwo jest produkowane w lokalnym browarze zlokalizowanym w piwnicach Lucni Boudy!

Teraz uważajcie, bo sama jestem w lekkim szoku, że ZNAKÓW podczas wyjazdu było więcej niż się spodziewałam. Pisząc dla Was ten wpis weszłam na stronę schroniska, żeby doczytać więcej na temat browaru i zobaczcie co takiego przeczytałam:

„Dlaczego wlaściciele Lucni boudy nazwali nowe piwo Parohac? Dlatego, że w okolicach Lucni boudy żyje stado zwierzyny z rodziny JELENIOWATYCH. Wieczorami lub wczesnym porankiem można je obserwować z tarasu Lucni boudy jak przechodzą na Studnicni horu.”

Z Loucni Boudy udaliśmy się dalej do naszego ukochanego schroniska Samotnia, które uwielbiamy. Po drodze podziwialiśmy Śnieżkę (tym razem nie było w planach wejście na szczyt, bo zaplanowana na ten dzień trasa była i tak bardzo długa). W Samotni tradycyjnie zjedliśmy szarlotkę – jak szaleć to szaleć. Całe szczęście, że skusiliśmy się na ten kulinarny grzeszek, bo później pomyliliśmy drogę… ale o tym za chwilę!

Trasa powrotna prowadziła przez Strzechę Akademicką, dalej do Loucni Boudy, a następnie mieliśmy iść niebieskim szlakiem przez dolinę Białej Łaby. Los chciał jednak inaczej. Po około kilometrze dosyć ostrego podejścia przepiękną trasą – okazało się, że znajdujemy się na wysokości 1509 metrów przy kapliczce – symbolicznym czeskim pomniku ofiar gór. Prawda jest taka, że wówczas zorientowaliśmy się, że idziemy czerwonym szlakiem, a nie niebieskim, jak mieliśmy w planie. Okazało się, że tym szlakiem również dotrzemy do Szplinderowego Młyna, ale sporo nadłożymy kilometrowo – no i nikt z naszych znajomych nie szedł tym szlakiem, więc nie mieliśmy rekomendacji.

Co robimy? Zawracamy? – pyta Janek. Prawda jest taka, że jakaś cząstka mnie (ta pragnąca „bezpieczeństwa”) kazała mi zawrócić, ale w tym samym momencie odezwał się instynkt, głos w samym środku mnie – Idźmy dalej tą ścieżką, trasa będzie dłuższa, ale przecież tutaj jest pięknie!

Poszliśmy. Okazało się, że po drodze jest schronisko o wdzięcznej nazwie Vyrovka. Wody mieliśmy coraz mniej, herbata już się skończyła – weszliśmy więc do środka, żeby kupić coś do picia.

Schronisko założono w XVIII wieku. Przez wiele lat zajmowane było przez wojsko, następnie spłonęło. Obecny budynek został wybudowany w latach 1988-1990 i pełni funkcję schroniska (być może to mało istotne… ale również w tych właśnie latach urodziłam się ja i mój mąż).

Przechodząc przez schronisko dostrzegłam na ścianie wielki mural z SOWĄ. Ok, sowa na kawie – fajnie, ale teraz już pewnie mam paranoję – przyznaję, że przeszło przez mój oceniający umysł. W tym momencie zobaczyłam CAŁE MNÓSTWO SÓW… W każdym możliwym miejscu w schronisku – były sowy. Małe pluszowe sowy. Plakaty z sowami. Sowy nad drzwiami z napisem namaste, sowy materiałowe, naklejki z sowami, sowy na drzwiach wejściowych do schroniska, rzeźba sowy przed schroniskiem.

Ciarki przebiegały przez całe moje ciało, a ja otwierając coraz szerzej oczy ze zdumienia już CZUŁAM i nie próbowałam rozumieć czy kwestionować, że te sowy są tu dla mnie. Że mówią do mnie (spokojnie nie mam na myśli, że słyszę głosy w głowie ;)). Mam nadzieję, że dobrze mnie rozumiecie. Byłam WSTRZĄŚNIĘTA i naprawdę czułam, że dostałam po raz drugi znak – że mam zwrócić uwagę na to, co przekazuje mi to zwierzę mocy. Co ciekawe mój mąż – kiedyś bardzo sceptycznie nastawiony do takich magicznych zjawisk – tym razem nawet nie próbował z tym dyskutować. Też CZUŁ, że to nie są przypadki…

Zatem „przez przypadek” po raz pierwszy w życiu pomyliśmy szlaki w górach… i „przez przypadek” doszliśmy do schroniska pełnego sów. To jednak nie był koniec niespodzianek.

Kiedy totalnie zmęczeni (naprawdę totalnie, bo jednak prawie 30 km po górach mieliśmy w nogach) dotarliśmy do Szplinderowego Młyna – od razu poszliśmy COŚ ZJEŚĆ – a raczej nie coś, a włoskie pyszności. Mało lokalnie, ale nasze ciała prosiły wówczas o węglowodany, więc Janek zjadł wielką pizzę, a ja pyszny makaron 😉 Po jedzeniu musieliśmy jeszcze wdrapać się do hotelu i przejść przez MAGICZNY LAS. Powiem szczerze, że byłam tak zmęczona i obolała jeśli chodzi o stopy, że nie były mi w głowie w tamtej chwili rozmyślania o zwierzętach mocy, czy innych magicznych przekazach. Chciałam po prostu zdjąć buty, zbadać stan obtarć na stopach i położyć (tfu! walnąć się 😉 na łóżko! W chwili, kiedy weszliśmy do magicznego lasu – rozległ się dźwięk „uhu, uhu”…  Towarzyszył nam przez kilka chwil wędrówki – mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie dzień wcześniej spotkaliśmy jelonka. To był trzeci raz, kiedy w ciągu trzech dni otrzymałam znak od  sowy.

 

Ostatnia noc

Mam bardzo mocny sen. Rzadko zdarza mi się obudzić w nocy. Tym razem było inaczej. Nie będę zagłębiać się w fabułę snu – zostawię to dla siebie, ale przyznam, że nie była ona przypadkowa patrząc na wszystkie znaki i refleksje, jakie powoli mi się wyłaniają… w związku z tym, z czym teraz mam się wewnętrznie spotkać. Obudziłam się nad ranem, zlana potem i przestraszona… we śnie spotkałam się z moim cieniem. Janek przytulił mnie i zapewnił, że jestem bezpieczna i dokładnie w tej samej chwili oboje usłyszeliśmy sowę…

 

Dzień trzeci

Przespacerowaliśmy się (ufff… tylko 15 km;)) doliną Białej Łaby do schroniska U Bileho Labe. Trasa bardzo przyjemna, idealna na dzień wyjazdu. Była herbatka, kawka przy schronisku i powrót pełen radosnych rozmów.

Epilog

Co oznacza sowa jako zwierzę mocy?

Zaprasza nas do przyglądania się swojemu wnętrzu – bez uciekania. Do spokojnej obserwacji naszego cienia. Uświadamia nam, że nie musimy bać się naszych ciemnych stron – możemy je zauważyć, zrozumieć i przetransformować. Sowa dodaje nam sił, żebyśmy jeszcze mocniej zaufali swojej intuicji. Ten cichy głos serca… naprawdę ma znaczenie! Instynkt to nie „głupota”, ale ważny wskaźnik i ogromna moc, którą często niepotrzebnie bagatelizujemy. To tak jak z „pomyłką” odnośnie szlaku. Czasem warto pójść jakąś ścieżką, bo TAK CZUJESZ. Mimo, że nie ma w tym logiki. Mimo, że  inni nie rozumieją po co gdzieś idziesz…

Sowa uczy naz zrozumienia, skłania do autorefleksji. Jest daleka od ocen. Czy ciemność jest gorsza niż światło? Sowa żyje nocą i pokazuje nam, że nie ma potrzeby, abyśmy wypierali swój cień. Warto go zauważyć… spotkać się ze swoimi lękami, przyjrzeć się SKĄD SIĘ WZIĘŁY, a później z większą samoświadomością podążać dalej. ŚWIADOMOŚĆ = ŚWIATŁO.

Uświadamiając sobie CIEMNOŚĆ – rzucamy na nią światło… Tak jak medytacja uczy nas, że nie musimy nieustannie wszystkiego oceniać… podobnie sowa wspiera nas w tym procesie przyglądania się ciemności w nas samych bez ocen i wzbudzania w sobie uczucia wstydu. Możemy dostrzegać to, co w nas ciemne – i UZDRAWIAĆ to. Jednak stanie się to możliwe tylko wtedy – kiedy pokierujemy w ciemne obszary naszego istnienia – więcej światła samoświadomości. Bez udawania przed samym sobą… ODWAŻNIE STAJĄC ZE SWOIM CIENIEM TWARZĄ W TWARZ.

Dla mnie sowa staje się moim symbolem ODWAGI DO AUTENTYCZNEGO spotkania się ze sobą. A także symbolem ZROZUMIENIA i podejmowania wysiłku uzdrawiania, OŚWIETLANIA kolejnych cząstek siebie.

Pamiętajmy, że każdy z nas ma w sobie MOC, żeby uzdrawiać ciemności… światłem. Ale zanim zapalimy świecę i pokierujemy ją w odpowiednim kierunku – musimy dostrzec GDZIE i DLACZEGO jest jeszcze ciemno. Dlatego nie ma potrzeby bać się cienia.

Jak pisze autorka bloga Świat według Bafki:

„Sowa przybliża nam przychylność nocy, która oznacza ciszę. Pomaga nam nawiązać kontakt z naszym wnętrzem, zachęca do introspekcji i autorefleksji, po to, byśmy uzyskali uzdrowienie i jasność. I podobnie jak w ciszy nocy rodzą się najwspanialsze pomysły, idee i wizje, tak samo z naszego cienia może wytrysnąć największa jasność. Tylko musimy dać sobie szansę.”

 

Moje wyzwania i wsparcie sowy

Sowa dała mi sygnał, że jest jeszcze coś czemu mam się przyjrzeć w kontekście sytuacji, o której wspomniałam w pierwszej części tego tekstu. Zachowam to dla siebie. Podzielę się jednak z Wami czymś, w kontekście czego sowa również daje mi wzmocnienie.

Obecnie pracuję nad dużym i ważnym dla mnie projektem. Tworzę swój pierwszy kurs online – „Odwaga dla wrażliwych kobiet”. Robiłam już warsztaty online, które również były wyzwaniem, ale tym razem jest inaczej. Czuję, że to z czym pracuję – kieruję do Kobiet, które chcą żyć swoją autentyczną prawdą. Po swojemu. Czasem to „po swojemu” oznacza, że brak kompromisów. Czasem bywa, że trzeba spotkać się ze swoim cieniem…

I wymaga to ode mnie stania mocno w mojej prawdzie. Kurs o odwadze wymaga ode mnie wyjścia po raz kolejny ze strefy komfortu i codziennej odwagi. To co chcę dać w kursie – to nie tylko praca nad rozwojem osobistym, nad budowaniem poczucia własnej wartości, przyglądania się swoim wartościom, przekuwania marzeń w cele. Ale przede wszystkim… spotykania się ze swoim cieniem, WYCHODZENIE Z CIENIA. OSWAJANIE CIENIA. ODWAGA żeby mówić własnym głosem. Być MOCNĄ pomimo wad, lęków i niedoskonałości.  To nie jest dla mnie nowy temat, stawiam się do swojej prawdy od kilku lat. Czasem pojawia się lęk. Czasem głos grzęźnie w gardle… Blokuję się od czasu do czasu. Ale nie poddaję się. Ruszam dalej.

Nawet jeżeli wymaga to narażenia się na krytykę. Nawet jeżeli mała dziewczynka we mnie obawia się… to idę dalej przez las swoich marzeń. Przez MÓJ MAGICZNY LAS i tworzę po swojemu. Kreuję po swojemu. I absolutnie KAŻDY Z NAS MA DO TEGO ŚWIĘTE PRAWO.

Może ktoś uzna, że potrafi lepiej, bardziej, inaczej. Tylko wiesz co? Przepis na twórcze życie nie istnieje i nie musi być ono zgodne z żadnym matematycznym wzorem. JAKA ULGA!

 

P. S. Pisząc ten wpis uświadomiłam sobie, że sowa już wcześniej pojawiła się w moim życiu. Książkę „Zdrowa Nadzieja” (znajdziesz ją TUTAJ) zdecydowałam się wydrukować we współpracy z DRUKARNIĄ SOWA 🙂

 

 

Zdjęcia – archiwum prywatne – nie kopiuj proszę 🙂

 

Chcesz być na bieżąco i czerpać wiedzę i inspirację z tego miejsca?

Zapisz się na bezpłatne LISTY OD SERCA i odbierz w prezencie mini e-booka „3 KROKI DO MARZEŃ” TUTAJ

Dołącz do niezwykłej, pełnej wsparcia i INSPIRACJI grupy na FB – TUTAJ oraz na fp – TUTAJ

♥ ♥ ♥

Słyszałeś o dającej NADZIEJĘ na przejście przez KRYZYS książce? O książce, która pomaga uporać się z ograniczającymi przekonaniami, dodaje odwagi do życia NA WŁASNYCH ZASADACH, wskazuje sposoby na codzienną UWAŻNOŚĆ i uczy jak cieszyć się z małych rzeczy? Jestem autorką tej książki, a jej tytuł to „Zdrowa Nadzieja” 🙂 Mój proces dochodzenia do zdrowia był przełomem w życiu i sposobie patrzenia na świat. Zrozumiałam, że bez względu na okoliczności SZCZĘŚCIE jest decyzją. Chcesz się dowiedzieć więcej? Zajrzyj TUTAJ

♥ ♥ ♥

You Might Also Like...